Jestem na urlopie
Ćmokam sobie właśnie siedemnastą tego dnia czekoladkę. Gdyby mój dietetyk zobaczył czym się ostatnio żywię, chyba dałby mi publiczny zakaz pojawiania się w jego gabinecie. Za oknem ptaki obłąkańczo śpiewają swoje pieśni. Szumi las, wolno przejeżdża traktor. Jestem na urlopie. Z sypialni mam widok na drzewa, a trzy kroki stąd płynie potok. Siedem kroków stąd jest polana tak wielka, że kiedy mój trzyletni syn zobaczył ją po raz pierwszy, przez 5 minut po prostu siedział oniemiały i tylko patrzył (oniemiały trzylatek to widok tak niezwykły jak śnieg w lipcu. Chociaż pogodę mamy ostatnio taką, że być może i tego doświadczymy).
I tak jak oniemiał on, tak i oniemiałam ja. Nad sobą i nad nim. Nad tym, że prawie od trzech lat jestem mamą i prawie trzy lata ma ten mały bąbel, który rodząc się nie dociągnął nawet do trzech kilogramów. Bycie z nim dało mi po łapach tak bardzo, że bandaże będę nosiła do końca życia. Tak samo jak będę nosiła w sobie jego śmiech, zapach i budzące mój podziw poczucie indywidualizmu.
Patrzę na niego i – mimo że znam się na anatomii – nie potrafię ogarnąć umysłem jak to się stało, że jego ciało zostało zrobione przez moje ciało. I że mimo tego tak ogromnie się od siebie różnimy. Chociaż dostał ode mnie każdą swoją fizyczną cechę, jest ode mnie tak bardzo odrębny. Chyba nigdy tego nie pojmę.